| 
 
 
 
| Newsletter |  
| Aby móc otrzymywać e-maile z Kama Starachowice musisz się zarejestrować. |  
 
 
| Aktualnie online |  
|  Gości online: 16 
 
  Użytkowników online: 0 
 
  Łącznie użytkowników: 3 
  Najnowszy użytkownik: marko1321 |  
 
| Kalendarz |  
| 
	
	
	| Ni | Po | Wt | śr | Cz | Pi | So |  
	|  |  |  |  |  |  | 1 |  
	| 2 | 3 | 4 | 5 | 6 | 7 | 8 |  
	| 9 | 10 | 11 | 12 | 13 | 14 | 15 |  
	| 16 | 17 | 18 | 19 | 20 | 21 | 22 |  
	| 23 | 24 | 25 | 26 | 27 | 28 | 29 |  
	| 30 | 31 |  |  |  |  |  |  |  
 | 
| Starem przez Saharę |  
|  1080 kilometrów we wnętrzu Sahary. Przystajemy na parę godzin. Sionce prawie w zenicie. Wysoki samochód pozwala na wpełznięcie w jego cień,
 który kojarzy się z Modem — nasze cienie mają 46°C!...
 Aby usprawiedliwić tytuł i przedstawić swój własny stosunek do samochodu,
 muszę poprzedzić tę relację krótkim wyjaśnieniem. Jestem wewnętrznie
 przekonany, że samochód to istota żywa, zmienna, potrafi się „ułożyć do
 ręki" i pozwala kierowcy kształtować swój charakter, nabiera bowiem cech
 wynikających z indywidualnego stylu jazdy użytkownika. Tym samym owo miłe,
 bardzo popularne, ogólnie dostępne, niespecjalistyczne narzędzie zyskuje
 coś wspólnego z człowiekiem.
 Interesuje mnie funkcjonalność zespołów określana za pomocą reakcji
 kierowcy na bodźce zewnętrzne występujące w czasie ruchu pojazdu. Badania
 tych reakcji są przydatne zarówno do projektowania informacji
 sygnalizacyjnej, jak również do takich rozwiązań konstrukcyjnych i takiego
 kształtu oraz usytuowania urządzeń, które optymalnie ułatwiłyby obsługę,
 narzuciły podświadomości prawidłowe nawyki, umożliwiły ich szybkie
 zapamiętanie i utrwalenie, a wszystko to przy uwzględnieniu ludzkich
 zdolności ruchowych i możliwości orientacyjnych.
 Granica między człowiekiem i jego ulubioną maszyną staje się jeszcze
 bardziej elastyczna ze względu na wzajemne interesy; samochód wygodnie
 przenosi pasażera z miejsca na miejsce, człowiek z kolei dba o samochód.
 Samochód, który przejął funkcję pięknych zwierząt — koni, wielbłądów,
 słoni — dziedziczy również w pewnym stopniu ludzkie przywiązanie, na które
 zasługuje swoją sprawnością i posłuszeństwem, logiką formy i bogactwem
 wrażeń, jakich gotów jest dostarczyć.
 Romantyczne spojrzenie na samochód nie przeszkadza w dokładnej znajomości
 wszelkich możliwych tajemnic silnika. Zainteresowanie nimi wypływa i z
 wrodzonej ludzkiej ciekawości, i z przekonania o konieczności
 upraszczania, usprawniania mechanizmu..
  Na przykładzie badania zabytków kultury materialnej z różnych okresów dziejów ludzkich widzimy, że
 wynalazki dokonane przez człowieka od pradziejów imponują swoją logiką. W
 technice niewzruszona pozostała prastara zasada szukania rozwiązań
 najprostszych i ciągle istnieje możliwość odkryć przypadkowych, będących
 wynikiem uważnej obserwacji.
 Jestem zwolennikiem koegzystencji między maszyną a człowiekiem, mylnie
 niekiedy sobie przeciwstawianych.
 Na pustyni życie ma jeden wymiar: trzeba o wszystkim decydować samemu i
 brać odpowiedzialność za każdą decyzję, a STAR 66 jest samochodem
 seryjnym, nie przystosowanym specjalnie do przejazdu przez Saharę; ma
 natomiast za sobą trasy w Azji. W zakładach FSC odradzano zabierania w
 nową podróż tego samego samochodu, którym w ubiegłym roku przejechałem do
 Afganistanu. Sprawiał wiele kłopotu przez nadmierną eksploatację — norma
 producenta na obciążenie dopuszcza w terenie 2,5 tony, a był załadowany 6
 tonami i do tego dochodziła przyczepa 1,5 tony. Ale właśnie dzięki tym
 kłopotom poznałem dokładniej samochód i na tym zbudowałem zaufanie.
 Powinniśmy wygrać.
 Niełatwo zadowolić czytelnika wymagającego barwnych wydarzeń i przygód, i
 to przede wszystkim przygód człowieka oddzielonego od maszyny. A tymczasem
 widzę tylko pustynię z jej bezkresnym horyzontem, od której odgradza mnie
 kabina samochodu. Czas jest nieubłagany, przesuwa mnie wraz z pojazdem po
 bezkresnym, gorącym, suchym oceanie, myśl rwie się, jest upał. Namoczony
 dla ochłody ręcznik wydaje zapach spalonego żelazkiem płótna.
 Nieskończoność piasku... Maszyna jest dziełem myśli i rąk ludzi... Dzięki
 maszynie człowiek staje się mniej zależny od przyrody... Maszyna ochrania
 mu życie...
 Monotonny, pewny i silny dźwięk pracy silnika uspokaja, słyszę szmer
 przesypywanego kołami piasku. Upał, gorący, suchy żar i nieogarnięty
 spokój — cisza, której nie potrafi zakłócić praca pojazdu. Wychylam się z
 kabiny, patrzę na koła. Wszystko dobrze, ale ślad pozostawiony na piasku
 przypomina mi to, co pozostało za nami. Stopniowo zapominam, gdzie jestem,
 już nie czuję upału, oczy automatycznie wyszukują przed pojazdem
 najdogodniejszych możliwości przejazdu pomiędzy barchanami. Silna i
 budząca zaufanie maszyna daje możność wracać po własnych śladach, pozwala
 na zapadnięcie w myślowy trans. Wywołane obrazy pojawiają się na tle
 bezkresu tak niepojętego, że przestaje on być realnym tłem. Przed oczami
 przesuwają się prawie realne obrazy ludzi, miast, myśl błądzi wokół
 rozmów, minionych sytuacji, pozostawionych daleko bliskich.
 Nagle czuję zapach benzyny! Dlaczego? Otaczający świat przybiera
 natychmiast rzeczywiste kształty. Czy to silnik? Nie, pracuje miarowo,
 spokojnie. Więc co? To nie stąd, nie z kabiny. Szukam zapachu w powietrzu,
 nie powinienem się zatrzymywać, podczas ruchu wiatr rozprasza opar
 benzyny, oddala możliwość pożaru. Samochód pracuje na odpowiednim
 przełożeniu, zatrzymanie się spowoduje utratę stałej szybkości, którą
 pojazd mozolnie zdobył, trzeba wtedy zaczynać od nowa. Węszę nadal za
 zapachem i jest! To z tyłu. Wołam: „Arpad, sprawdź beczki, może któraś
 leje!"... Tak, to przepuszcza! korek!
 Powraca świat wyobraźni. Ślad pozostawiony na piasku zmusza do powrotów.
 Jest to ucieczka, która pomaga trwać: wyjazdy, dom, Mongolia, pustynia
 Gobi, to było... Zaraz, kiedy to było? 64 rok czy... Nie, to przecież
 1963, 64, 65. Tak, ale wtedy było twardo, mało piasku. „Piasek" - — to
 słowo powoduje momentalny powrót na trasę, nasłuchuję, wszystko dobrze —
 skrzynia biegów, silnik, wały pędne, czysty ton pracy. „A widzisz,
 wszystko dobrze" — myślę z sympatią o STARZE. Właściwie czasem rozmawiam z
 nim i jest to dialog w języku ojczystym, bowiem trzej jadący ze mną
 koledzy są Węgrami i wspólnie porozumiewamy się w języku niemieckim.
 Cisza na biwaku. Dziś wyjątkowo bezwietrznie. Leżę na piasku. Nade mną
 bliska a jednocześnie nieogarnięta kopuła nieba z miliardami iskier. Czuję
 zapach rozgrzanego oleju i żelaza, samochód stygnie obok. Nagle niepokój
 o  to, czy rano zastartuje jak zwykle, od razu i bezbłędnie, czy wszystko
 będzie dobrze. Jeszcze raz kontroluję w pamięci czynności, jakie wykonałem
 po zatrzymaniu się na biwak. Nie mogę zasnąć: myślę o tym, że nie mam
 radionadajnika. Przypominam sobie pierwsze godziny, gdy wjeżdżałem  w
 piaski.  Myślałem: „może zawrócić?"   - ale nie mogłem się  zdobyć  na
 zatoczenie  kręgu,  coś pchało mnie do przodu, za wszelką cenę do przodu.
 Pierwszy dzień — jeszcze można wrócić, jeszcze czułem się bezpieczny, że
 jestem tylko o jeden dzień jazdy od ludzi. Drugi... trzeci... czwarty
 dzień, dalsze... i tak nabieram zaufania do maszyny. Aż przyszedł dzień, w
 którym nie było odwrotu — to połowa trasy, teraz tylko naprzód. Wydawało
 się, że najgorsze jest za mną. Gdybym wiedział pierwszego dnia, jak będzie
 dalej, może zawróciłbym. Po co to robię?... — zastanawiam się, myślę, że
 przyjemnie jest decydować o sobie, żyć bez zawiści
 i zazdrości,  bez tego wszystkiego, co czyni życie walką bez sensu. Tutaj
 mam ten jeden wymiar: muszę osiągnąć cel i tylko ja decyduję, w jaki
 sposób to zrobić, decyduje też świadomość, dla kogo to robię.
 Wielka atramentowa cisza. Usypiam.
 Wstaję na godzinę przed wschodem słońca, budzę Węgrów, towarzyszy wyprawy.
 Śniadanie. Sprawdzam benzynę, zabrałem na ten odcinek Sahary 1300 litrów,
 wydaje się z obliczeń dotychczasowych, że to powinno wystarczyć. Rezerwę
 mam tylko na 320 km, o tyle wolno się pomylić zmierzając do miejsca, gdzie
 są ludzie i benzyna. Pytam Denesza, który zajmuje się wydzielaniem wody,
 ile mamy rezerwy. Zabraliśmy 270 litrów, na więcej nie było miejsca. Ale
 wszystko na razie dobrze.
 Biwak na 1080 kilometrze we wnętrzu Sahary. Przystajemy na parę godzin,
 słońce prawie w zenicie, nasze postacie rzucają cienie ledwie zakrywające
 nasze stopy. Wysoki samochód umożliwia wpełzniecie w jego cień, który
 zawsze kojarzy się z chłodem. Nasz cień ma 46°C! Leżąc wtykam termometr w
 oślepiającą plamę piasku, sięgającą aż gdzieś ku horyzontowi. Czuję upał
 na wyciągniętej z cienia ręce i tym
 bardziej chłodniejszy jest nasz cień. Termometr wyjęty z piasku wskazuje
 64°C. Cisza. Są to najgorętsze godziny dnia: 10. do 17. Można by jechać,
 ale to zbyt ryzykowne narażanie odporności ludzi i maszyny. Zapadamy w
 nerwowy półsen. Przeszkadza oślepiające światło, nie pomaga dodatkowe
 zasłanianie oczu, blask przewierca całe ciało. Cisza zabijająca
 natychmiast każdy dźwięk. Patrzę na zegarek: zatrzymaliśmy się dopiero 20
 minut temu! Trzeba coś robić. Schodząc z samochodu, pozdejmowaliśmy
 wszystko, co nam będzie potrzebne do obiadu, do popołudnia nie musimy
 wychodzić z cienia. Powoli, tak aby to nam zabrało jak najwięcej czasu,
 dzielimy zawartość puszek, podajemy sobie menażki, łyżki, wodę. Nasz obiad
 składa się z suhara z piaskiem, a ściślej — piasku z rozmoczonym sucharem,
 piasku z zielonym groszkiem, piasku z sardynkami, piasku z wodą, piasku z
 dżemem, piasku z rodzynkami, piasku z daktylami i na deser — piasku
 wdychanego z dymem papierosa. Stale obawiam się pożaru, to chyba
 najgroźniejsze, co mogłoby się wydarzyć: wszystko zeschnięte na pieprz, a
 do tego jeszcze parę setek litrów parującej benzyny... Lepiej o tym nie
 myśleć.
  Coś czarnego przemyka parę metrów od nas, raz, drugi. Nie mam pojęcia, co
 to takiego. Wychylani ostrożnie głowę, nic nie widzę. Kręcę głową na
 wszystkie strony i nagle — mignął ptak! Przyglądam się i rozpoznaję
 charakterystyczną sylwetkę jaskółki: krąży nad nami. Staram się jej nie
 płoszyć, powoli nalewam do puszki wodę i, czołgając się, wolno przesuwam
 puszkę o parę metrów od samodiodu. Po kilku niskich okrążeniach jaskółka
 siada i pije. Musiało jej dobrze dopiec. Może kiedyś miała swoje gniazdo
 pod okapem stajni w kraju? Stąd, gdzie obecnie się znajdujemy, jest 680
 kilometrów w prostej linii do wybrzeża Morza Śródziemnego, do najbliższej
 studni w Um Al Araneb — 123 kilometry.
 Wiatr, zamiast chłodzić, parzy. Monotonna, bez zakłóceń praca silnika
 pozwala uciec od rzeczywistości. Jest to wypoczynek zbudowany na zaufaniu
 do maszyny.-Z sympatią wspominam fabrykę, kadrę techniczną, dyrektorów,
 robotników, przywołuję pojedyncze postacie, wracają ich oczy patrzące z
 sympatią, niedowierzaniem i troską. Gdyby teraz wiedzieli, że wszystko
 jest dobrze! Wiem, że muszę dojechać i musi wrócić do nich ten samochód.
 Gdy wyjeżdżałem w pustynię, łączny ciężar samochodu wynosił 11 ton, teraz
 ubywa paliwa, wody i żywności, jest coraz lżej. Tak, pustynia Gobi to był
 przedsmak tego, co jest tutaj. Potem, w 1966 r., tym samym samochodem:
 Turcja z cudną wodą Morza Czarnego, Ararat, Irak, Iran — Wielka Słona
 Pustynia, Jordania — Morze Martwe z fenomenalną kąpielą, Bagdad — egzotyka
 wschodu, oazy, Jerozolima, Babilon, Jerycho, cedry libańskie, Syria — Crac
 de Chewalier i urocze góry Afganistanu — Hindukusz. Szlachetni, prymitywni
 i serdeczni Nafarowie — ludzie gór, a potem lodowce, wieczne śniegi i
 wędrówka po skalnych szlakach. To przypomina mi kolegę, który pozostał tam
 na zawsze, pozostał w wiecznym majestacie siedmioty-sięcznego szczytu.
 Zaczynam odczuwać upał, błyskawicznie przeskakuję myślą z chłodu lodowców
 w żar wielkiej, piaszczystej patelni.
 Kontroluję przyrządy: woda 80°C — dobrze, olej — dobrze, ale jednak coś
 się dzieje. Sprawdzam kolegów, widzę szare mimo opalenizny twarze —
 napięcie. Muszę wyglądać tak samo. Patrzę na zegar, szybka kalkulacja i
 dochodzę do wniosku, że dla zapewnienia bezpieczeństwa, ze względu na
 rezerwy wody do picia, powinniśmy jeszcze jechać około 40 minut. Teraz już
 nie można marzyć, to ostatnie minuty przed nasileniem upału, gdy słońce
 stoi w zenicie. Ostrożne zmiany obrotów silnika; czuję się tak, jakbym
 pracował tak jak on. Muszę mu pomagać, wybieram jak najmniej grząską
 trasę, kluczę więc... Kompas, ale kompas skacze, muszę pamiętać, gdzie
 było rano słońce, przypominam sobie jego wędrówkę po niebie. Obserwuję
 mikroskopijny cień samochodu na piasku. Tak, tamte lekkie wzniesienia
 powinny być bardziej na prawo. Jeszcze parę kilometrów i stajemy na biwak.
 Przed sobą mam lekki spadek, będziemy mogli wcześniej wyruszyć, zjazd
 ułatwi rozpędzenie samochodu po grząskim piasku.
 Każdy z nas wyszukuje sobie kawałek cienia pod naszym domem na kołach.
 Pijemy wodę — ma 39°C, jest niesmacznie ciepła, ale ma w sobie jakieś
 resztki cech napoju. Zaczynam obserwować różne elementy samochodu, jestem
 pewien, że nic się nie może popsuć, mam tak wielkie zaufanie do tej
 maszyny. Kontroluję ciśnienie powietrza w oponach — wszystkie koła 0,5 At,
 powinno być dobrze. Od rana przejechałem 75 km w ciągu 3 godzin i 55
 minut. Przeliczam poprzednie dane — wychodzi, że średnia jest wyższa niż
 przyjęta w kalkulacjach, w granicach 31 km/h. To dobrze, dalej przesuwa
 się granica bezpieczeństwa. Denesz budzi się z drzemki i robi pomiary
 temperatury. Notuję podawane wyniki — temperatura otoczenia w cieniu:
 52°C, temperatura piasku: 63°C, temperatura w słońcu: 69,5°C. Nie wiem, co
 myślą koledzy, ja leżę i obserwuję termometr i myślę teraz tylko o tym,
 aby słupek rtęci nie podniósł się ani o milimetr. Czy to można
 przetrzymać? Ile może wytrzymać ludzki organizm? Nie rozmawiamy.
 Mija okres nasilenia upału, a z nim strach przed gorącem. Powoli wszyscy
 nabieramy ochoty do życia. Szoni pitrasi na maszynce jakąś piekielnie
 parzącą zupę z papryką — to przysmak Węgrów. Zupa jest świetna, gorąca i
 piekąca, pozwala odczuć różnicę pomiędzy nami a otaczającą nas spiekotą.
 Po południu czeka nas podobno najgorszy odcinek — wysokie do 150 m wydmy.
 Wydaje się, że nie może już być nic groźniejszego niż dotąd. Przejeżdżam
 ten odcinek śpiewająco, wiem, że jeszcze parę dni i zobaczymy ludzi.
 Następnego dnia, pomagając Arpadowi spakować materac, zobaczyłem pod nim
 dwa sczepione z sobą jadowite skorpiony. Jeden był nieżywy, prawdopodobnie
 dlatego, że walczyły z sobą, dały spokój śpiącemu.
 Burza piaskowa — chamsin — trwała dwa dni. Przejechałem bardzo mało, ale
 dziś można znowu marzyć, napięcie maleje, słońce, dobra widoczność, na
 horyzoncie góry Tibesti. To najlepszy sprawdzian, że mamy dobry kierunek.
 Obliczam: do Fort Lamy jeszcze około 1500 km Sahary. Czy zastanę tam listy
 z domu? Po południu pierwsze wystające z oceanu piasków skały. Staję na
 przerwę obiadową pod samotnym zespołem gór. Pierwszy raz w cieniu, ale
 ciepło jak w piecu. Czuję gorące uderzenia do głowy. Ciekawość gna mnie
 jednak między skały, i co za radość! Znajduję na jednej z nich wykuty
 rysunek krowy. To jest nareszcie coś, czego nie było w opisach. W
 zacienionych szczelinach skalnych są też ślady ognia. Jak dawne? Znalazłem
 39 miejsc z rysunkami. Nie zwracam już na nic uwagi. Łażę po słońcu ze
 szkicowni-kiem i aparatami. Każde schylenie się po papier czy ołówek to
 wysiłek, który trzeba docenić, skoro doliczyłem się 246 skalnych rysunków!
 Większość przedstawia zwierzęta: krowy, byki, antylopy, jest też
 nosorożec, są żyrafy, psy. Po obiedzie odnajduję jeszcze słonie, kozice,
 owce, żyrafy w cętki, krowy w łaty. Rysunki spotyka się na gładkich
 ścianach i w miejscach zacienionych, zwykle tuż u podnóża gór. Tak
 wyglądało pierwsze spotkanie z rysunkami na skałach.
 Docieramy do oazy Bardai. Pierwszy kontakt z ludźmi i wiadomości ze
 świata. Mamy rezerwę wody pitnej. Z układu chłodzenia ubyło przez cały
 czas 1,5 l wody. Zatrzymujemy się tutaj kilka dni. Wpierw przeprowadzam
 kosmetykę wozu.
  Poznajemy żyjących tu Tibu — mieszkańców tych gór. Wieczorem, po obejrzeniu tańców na jednym z placów wioski, jesteśmy
 zaproszeni przez mieszkańca sąsiadującego z nami „domku". Ciemna,
 bezksiężycowa noc, nie widać gwiazd, pyły niesione przez wiatr z pustyni
 przysłoniły zupełnie niebo. Idziemy rzędem, prowadzi gospodarz, coś tam
 przede mną majaczy, ale kieruję się raczej słuchem, nie odróżniani nawet
 swoich stóp od piasku, słychać tylko szelest jego przesypywania i głuche
 stąpnięcia. Wciskamy się w skupisko domków i ograniczających podwórka
 ścian z trzciny. Czuję ją wyciągniętymi przed siebie dłońmi. Jest jeszcze
 szelest ocierających się ramionami poprzedników. W tym momencie
 uzmysławiam sobie, jak potężny jest bezmiar Sahary. Idę na końcu, wydaje
 się, że gdybym przystanął, ucichną kroki i nie będzie już nic. Na chwilę
 zatrzymałem się, jest cisza, późna noc, nie słychać odgłosów osady. Stoimy
 na podwórku, które się raczej wyczuwa, niż widzi. W rozjaśniającej się
 purpurowej poświacie spostrzegam, jak gospodarz rozdmuchuje mikroskopijny
 żar węgielków na środku zagrody. Obok ognia leżą dwie postacie. Jedna
 wstaje — to żona gospodarza — przynosi derkę, którą układa pod ścianą
 ogrodzenia. Gospodarz zaprasza do siadania. Ognisko oświetla już dość
 dokładnie czworobok piasku zamknięty wysokimi na 2,5 m ściankami
 grodzonymi z trzciny. Część zajmuje domek, wykorzystując dwie narożne
 ścianki. Widać wyraźnie tylko otwór wejściowy, brak okien. Drugi
 czerniejący otwór to wejście do szałasiku gospodarczego. Żona gospodarza
 położyła się ponownie obok syna, który nie poruszył się od naszego
 wejścia. Udaje, że śpi, czasem jednak blask ognia zdradza, że obserwuje
 nas spod przymrużonych powiek. Obydwoje z matką leżą na piasku owinięci w
 burnusy, podłożywszy pod głowę dłonie. Leżą pośrodku prostokąta
 ograniczonego usypanym z piasku wałkiem. Zastanawia mnie to, ale o nic nie
 pytam. Jak dotąd, panuje milczenie, nikt nie powiedział ani słówka. Gdy
 wchodziłem, moje „salam alekhoum" rozwiało się gdzieś nad podwórecźkiem.
 Przypuszczam, że kobieta nie powinna odpowiadać, a mały był za mały, aby
 przyjmować gości. Gospodarz przyszedł z nami, pozdrowiłem więc ogólnie
 dom. Właściwe powitanie trwało półtorej godziny, bowiem należy do niego
 parzenie i picie herbaty. Jest to cały ceremoniał, objaw gościnności i
 obrządek powitania. Nieprzestrzeganie tej tradycji może być uważane za
 obrazę. Jest to tak poważny rytuał powitalny, że czynnościami z tym
 związanymi może się zajmować tylko mężczyzna, i to najwyższy stopniem w
 hierarchii rodzinnej. Ten sam ceremonialny zwyczaj obserwowałem w Azji. W
 zupełnej ciszy obserwuję ruchy gospodarza. Czasem doleci jakiś odgłos z
 otaczających nas zagród, czasem zaszeleści, poruszona lekkim wiatrem,
 trzcina ogrodzenia. Słychać bardzo wyraźnie rozdmuchiwanie żaru przez
 gospodarza. Ogień pali się bardzo oszczędnie, utrzymywany kunsztownie
 tylko tyle, ile go potrzeba. Płomyk dotyka metalowego naczynia,
 zawieszonego na skośnie wbitym w piasek pręcie. Gospodarz tak się
 zapamiętał w czynnościach, jakby nas tu wcale nie było. Przyniesione
 poprzednio wraz z czaj-
 niczkiem malutkie czarki stoją półkolem na piasku. Woda zagotowała się i
 nasz mistrz ceremonii nalewa wrzątku do czajniczka, w którym już jest
 herbata z kawałkiem cukru. Teraz czajniczek zostaje zawieszony nad ogniem
 i przez przesuwanie żaru utrzymuje się w nim odpowiednią temperaturę, po
 czym przelewa się zawartość na moment do innego naczynia i z powrotem.
 Czynność tę powtarza się parokrotnie. Gospodarz nalewa do swojej czarki,
 próbuje odrobinę, ocenia, czy napar jest odpowiedni, i wlewa na powrót do
 czajniczka. Jeszcze chwilę podgrzewa, po czym zręcznie napełnia czarki,
 lejąc płyn cienkim strumykiem z wysoka. W ten sposób nalewana herbata
 ochładza się odrobinę i lekko pieni na powierzchni. Każdy z nas, według
 zaplanowanej przez gospodarza kolejności, co podkreśla wiek lub ważność
 gościa, otrzymuje czarkę. Pijemy małymi łyczkami i pustą czarkę podajemy
 do rąk gospodarza. Tego wymaga ceremoniał, nie wolno też odstawić czarki
 na piasek, można by obrazić dom i domowników. Tę samą herbatę zaparza się
 trzykrotnie i każdy z nas wypija po trzy czarki. Herbata ma dodatek mięty,
 co nadaje jej specyficzny smak. Wydaje się, że nasz gospodarz dodał więcej
 mięty przy trzecim zaparzaniu.
 Siedzę wygodnie oparty, całodzienna praca na upale daje się we znaki, tym
 bardziej że podczas dnia nie śpimy, jak to robią krajowcy, szkoda nam
 czasu. Teraz więc już po północy czuję znużenie i poddaję się ciszy.
 Słyszę tuż za swoimi plecami szelest trzciny, przez chwilę pomyślałem, że
 to mysz, i przestałem zwracać uwagę na szmer. Po chwili delikatny szmer
 się powtórzył. W tym samym momencie chłopiec uniósł głowę, gospodarz
 momentalnie podsycił ogień i powiedział: „Smet ada"! (Słuchaj tam!).
 Chłopiec paroma cichymi skokami znalazł się tuż przy mnie. Sypie piaskiem,
 podnosząc końce trzcin. Dwa, trzy uderzenia trzymaną w dłoni zwiniętą
 szmatą, po czym wygarnia bliżej światła trochę sfatygowanego skorpiona.
 Po ostatniej czarce podnosimy się i, odprowadzeni przez gospodarza,
 wychodzimy. W trakcie pożegnania zapytałem o przeznaczenie usypanego
 dookoła śpiących wałka z piasku. Gospodarz wyjaśnił, że jest to ochrona
 przed skorpionami. Podobno śpiący ma usłyszeć, jak usypuje się piasek pod
 wdrapującym się na to ogrodzenie skorpionem. Wydaje mi się jednak, że
 pajęczaka odstrasza samo wspinanie się, którego woli dla wygody uniknąć,
 tym bardziej że nie odżywia się ludźmi. Przypadki pokłuć ludzi przez
 skorpiony zdarzają się wtedy, gdy owad się broni.
 Codziennie robię wypady po kilkanaście kilometrów od oazy w poszukiwaniu
 skalnych rysunków. Plon poszukiwań był coraz bardziej owocny. Znajdywane
 rysunki przedstawiały ludzi, sceny pasterskie, sceny z polowań, wojowników
 i tańce kultowe. Rysunki na Saharze pochodzą z różnych epok, nawarstwiają
 się, są dziełem różnych ludów, które tu mieszkały od pradawnych czasów.
 Stały się one przedmiotem analizy naukowców. Wiadomo, że w dalekiej
 przeszłości Sahara była jednym z najgęściej zaludnionych obszarów Afryki.
 Były tu pastwiska i woda. Na długo przed naszą erą rozpoczęło się powolne
 osuszanie Sahary i ludzie zaczęli z niej uciekać. Góry Tibesti są rejonem
 mało jeszcze zbadanym. Każdy krok, podczas poszukiwań nowych miejsc z
 rysunkami, kiedy łaziłem po upale, nie był łatwy. Bardzo pomagała
 lornetka, co oszczędzało mi podchodzenia do skalnych ścian, pod którymi
 nie było prawie cienia. Siadałem lub kładłem się na piasku, wyszukując
 wygodne miejsce pod łokcie, i wolno przeglądałem przez lornetkę niedalekie
 skały. Jeżeli niczego nie zauważyłem, przenosiłem się kilkadziesiąt metrów
 dalej i zaczynałem od nowa. Trzeba jednak bardzo uważać, rysunki znikają i
 stają się niewidoczne przy zmianie oświetlenia. Trzeba więc taką partię
 pozostawić na inną porę dnia, aż słońce padnie na skal? pod odpowiednim
 kątem. Na Saharze nawet bardzo doświadczony fotograf ocenia błędnie
 intensywność światła; może być ono bardzo różne od oświetlenia pozornego.
 Na przykład w okolicy, gdzie są czarne plamy skał poutykanych w
 złotopłowej płaszczyźnie piasków, a słońce jest lekko zawoalowane przez
 fech-fech — drobny, piaskowy pył, nie sposób fotografować bez
 światłomierza z fotokomórką elektryczną.
  Mijają dni. Ponad połowa trasy przez Saharę poza nami. Dziś pod wieczór
 zobaczyliśmy, co jest tu unikalną rzadkością — grupkę palm w pustyni, wody
 ani śladu, powierzchnia jak gdyby wyschłych bagnisk pokryta białymi
 plamami zaschniętego, białego proszku. To sól. Stajemy na biwak.
 Rozwieszam hamak pomiędzy palmami, ryzyko spania na ziemi jest za wielkie.
 Ostrzegani przez nomadów, wiemy, że właśnie w takich jak to miejscach jest
 najwięcej węży i innych niezbyt miłych zwierzątek. Tankuję benzynę. Robię
 to zawsze nocą, ponieważ niższa temperatura nie powoduje takiego
 odparowania paliwa, które wynosi w warunkach tu panujących około 8%. Potem
 kładę się spać. Budzi mnie silny wiatr, to chamsin. Ruszamy wcześnie, bez
 śniadania — przeszkadza wiatr i masy niesionego pyłu i piasku. Dotąd
 chamsin nie był groźny, ale teraz to już chyba gibli, jeszcze gorszy. To,
 co się teraz zaczęło, widzimy po raz pierwszy w życiu. Widoczność
 ograniczona do paru metrów, a czasem wcale jej nie ma, pomimo że osłania
 mnie w kabinie szyba, muszę prowadzić wóz (o ironio!) w śnieżnych
 okularach. Obawiam się o system filtrowania powietrza, jest to ciężka
 próba dla konstruktorów. Tak mija dzień. Cały czas jadę, słońca nie widać,
 nie przypieka więc tak mocno. Jedyna troska — to utrzymanie kierunku, a
 trzeba teraz lawirować pośród skał i jakichś paskudnych wądołów. Czasem z
 konieczności zawracam i szukam nowego przejazdu. To piekło
 Bahar-es-szejtan, po arabsku Morze Diabła, gibli z jego szaleńczymi
 porywami mija po trzech dniach.
 Docieramy do fortu Koro-Toro. Zaproszeni przez dowódcę rozkoszujemy się
 chłodem wewnątrz murów. Podczas obiadu usługuje, nie, to nieodpowiednie
 określenie — po prostu dyskretnie celebruje przy posiłku żona komendanta
 fortu. Piękna, wysoka, o królewskich ruchach, czarna dziewczyna. Mąż,
 widząc nasze pełne zachwytu spojrzenia i domyślając się rzucanych
 półgębkiem uwag, z dumą oświadcza, że żonę sprowadził aż z plemienia
 Tussi, znad jeziora Kiwu (Ruanda Urundi). Posterunek mieści się w wielkim,
 pomalowanym na biało forcie. Czworobok paro-metrowych murów wyrastających
 z piasku, otoczony wypełniającym go stopniowo, wzgórzem piasku. Na nim
 zespolone ściśle z murami, wyciętymi w blanki i strzelnice, wieńczą go
 zabudowania połączone w jeden labirynt z kwadratowym dziedzińcem. Tu
 mieszczą się izby zajmowane przez komendanta, sala rozpraw i przyjęć,
 pokoje gościnne, koszary (przez cały dzień zobaczyłem 2 żołnierzy — byłoby
 nietaktem pytać komendanta o „stan załogi", ale przypuszczam, że nie
 przerastał on o 25% tego, co widzieliśmy), dalej magazyny, kuchnia i
 więzienie, od którego klucza jeden z żołnierzy bezowocnie poszukiwał już
 od dwóch godzin, a aresztowany w tym czasie siedział sobie przed fortem na
 wydmie razem z rodziną, aż wściekły na niezdarnego żołnierza komendant
 kazał mu się wynosić do Szejtana. Od frontu bastionu — parę chałupek 20
 stałych mieszkańców osady, studnia obudowana dachem i ścianami, a gdzieś
 tam dalej o 705 km (tak wynika z obliczeń) Fort Lamy. Reszta to piasek. Z
 lewej strony piaski, z prawej, tuż pod murem dwa kolczaste drzewka i znów
 piasek aż do horyzontu, z tyłu... piasek... piasek... aż do Morza
 Śródziemnego, te drobne 3050 km. To wszystko nakryte czapą słonecznych
 promyków tak grzejących, że śmierć w lodówce wydaje się rozkosznym zgonem.
 Tak wygląda egzotyczny fort. Obrazu dopełnia daleki, jękliwy ton
 przesypywanych wiatrem piasków. Najbliższą okolicę wiatry omijają przez
 większą część doby, co mogło być jedną z przyczyn obrania miejsca na
 budowę fortu. Jest to też miejsce z wodą i kończą się tu wielkie,
 wędrujące wydmy, a zaczyna równina, lekko pofałdowana, przechodząca w
 pustynną sawannę.
 W Koro-Toro, prócz miłych wspomnień, pozostawiłem lub, być może,
 „pozostawiono mi" telek, mały sztylet, otrzymany w prezencie od jednego z
 poznanych nomadów w Tibesti. Taki sztylet na skórzanej opasce, prostej lub
 splatanej, noszą mężczyźni na lewym przedramieniu. Miałem go w kabinie
 obok siedzenia. Mógł sam wypaść w czasie wysiadania na trasie lub po
 prostu zniknął, gdy STAR stał cały dzień przed fortem. Był to jedyny
 niejasny przypadek w okresie całej wyprawy.
 Żegnani przez gościnnego komendanta, jego żonę i małego synka, robimy
 gospodarzom zdjęcia. Ruszamy, obdarowani na drogę wielkim udźcem, lekko
 podwędzonym, jakiegoś zwierzaka oraz pieczątką w dzienniku ekspedycji: „l
 Regiment du Tchad Koro-Toro — Chef de Poste". Z informacją, że czasami z
 Fort Lamy, raz lub dwa razy w miesiącu, przyjeżdża tu samochód, zanurzamy
 się w piaski. Przez Faya Largeau do Fort Lamy stolicy Czadu. Tam skończy
 się pustynia. Przejechaliśmy podobno najtrudniejsze odcinki,
 przejechaliśmy je bez jakiejkolwiek awarii samochodu. Jestem mu za to
 wdzięzny. Człowiek i maszyna dotarli tam, gdzie jeszcze są pierwotne ślady
 człowieka i narzędzia. Samochód, to współczesne narzędzie na co dzień
 człowieka 20 wieku, pomagał odnajdywać ślady naszych praprzodków.
 Pomimo że przebyłem całą trasę bez jakiejkolwiek awarii, drugi raz, ze
 względu na ryzykowne warunki, nie zdecydowałbym się na jazdę taką trasą
 tylko jednym samochodem. Chyba że przebiegałaby ona przez... pustynię
 Kalahari.
 
 Dobieslaw Walknowski
 ----------------------------------------------
 Mgr Dobieslaw Walknowski, projektant form przemysłowych, podróżnik i
 etnograf, w latach 1963—1970 brał udział w odległych wyprawach
 podejmowanych na polskich samochodach ciężarowych „Star-25" i „Star-66".
 Przemierzał w nich jako uczestnik ekspedycji paleontologicznych PAN
 bezdroża Mongolii (1963, 1964, 1965), jako uczestnik ekspedycji Klubu
 Wysokogórskiego w Hindukusz — góry Afganistanu (1966), jako kierownik
 polsko-węgierskiej wyprawy badawczej — bezludne obszary Afryki (1967) i
 wreszcie jako kierownik zorganizowanej przez „Polmot" podróży
 akwizycyjno-doświadczalnej — kraje Bliskiego Wschodu oraz Środkowej i
 Południowej Azji (1970).
 Obok zamieszczamy spisane specjalnie dla Czytelników „M.T." jego wrażenia
 z najtrudniejszej próby, którą i dla człowieka, i dla maszyny było
 pokonanie Sahary
 |  
 
| Oceny |  
| Tylko zarejestrowani użytkownicy mogą oceniać zawartość stronyZaloguj się   lub zarejestruj , żeby móc zagłosować.
 Brak ocen. Może czas dodać swoją? |  
 |